Po dłuższym czasie spotykamy się na kolejnej rozmowie. Tym razem o swojej pracy opowie nam nasza opiekunka Ewa.
– Cieszę się, że w końcu udało nam się porozmawiać. To nie jest takie łatwe, mając rodzinę, dzieci, a w pracy podopiecznych, którzy też potrzebują Twojej obecności. Do tego jeszcze Ty się uczysz, co wiąże się z dojazdami do Gdyni.
– Oj tak! Taka praca, samo życie!
– Chcę z Tobą rozmawiać o Twojej pracy. Może opowiesz nam o kilku niezwykłych osobach i wydarzeniach, które Cię spotkały?
– Najpierw wspomnę o pani Oli, która niestety już nie żyje. Mieszkała we Władysławowie. Trafiłam do niej wiedząc tylko, że jest to starsza pani, która wstaje z fotela jedynie do toalety. I rzeczywiście tak to wyglądało – życie pani Oli to był fotel. Wymyślałam pani zajęcia, ale bywało, że przysypiała z różańcem w dłoni. Zorientowałam się, że czasem udaje. Zaczęłam jej puszczać Mieczysława Fogga z YouTube w mojej komórce. Zauważyłam, że nasłuchuje, że jej oczy stają się czujne. Takie były początki naszej znajomości.
– Zobacz, jak czasem niewiele trzeba, by kogoś pobudzić do życia… rodziny opiekujące się kimś mogą być przemęczone, a tu przyjdzie ktoś z zewnątrz, podsunie jakiś pomysł i to zadziała.
– I o to chodzi, to jest cała nasza radość. Z upływem czasu, kiedy zaczęło robić się cieplej, postanowiłam zabrać panią na świeże powietrze. Powiedziałam jej córce – pani Basi, że jest ładna pogoda i trzeba by mamę zabrać na dwór. Chciałam, by moja opieka nad panią, z którą spędzałam 2 lub 3 godziny miała jakiś sens, a nie polegała głównie na prowadzeniu podopiecznej do toalety. Ale cały w tym ambaras, aby dwoje chciało naraz! Okazało się, że pani Ola ma charakterek – jest apodyktyczna! Kiedy chciałyśmy przewieźć panią na balkon, by pooddychała świeżym powietrzem, rozsierdzona zaczęła okropnie krzyczeć.
– Taka zacietrzewiona prawdziwa Kaszubka…
– Zgadza się. Wyciągałyśmy ją prawie na siłę. Pani Basia załatwiła wózek i po schodach ją zniosłyśmy.
– Czy to było mieszkanie w bloku?
– Nie, w domu. W tym wózku wyglądała przecudnie: mała babulinka, pomarszczona jak rodzynka, w chustce na głowie, w kocu i w wielkich, ciepłych kapciach, bo było jej zawsze zimno. Do dziś mam ten obrazek przed oczami – pani Ola jadąca w wózku, psiocząca po kaszubsku na nas i to na całe gardło – wa taci…a taci…! Wtedy się okazało, ile siły drzemie w tej malutkiej osóbce. Mówiłyśmy: pani zobaczy jaki ładny kwiatek, jak słoneczko świeci i śpiewają ptaki… o! sąsiadka stoi! – Jô wama dam sąsôdka!- krzyczała równo.
– To wymagało od Was nie lada odwagi – jechać tak ulicami ze starszą, wrzeszczącą w niebogłosy kobietą!
– Ha, ha! Na szczęście tam wszyscy się znali, znali też panią Olę z jej ciętego języka. Aczkolwiek pani Basia szła za mną z wypiekami na twarzy ze wstydu, a na końcu ledwo wlekący się za nami stary pies… taka procesja! Cała okolica wiedziała, że pani Ola wyszła na spacer.
– To była charakterna babka!
– Tak. Do tego zmusiło ją życie. Była rybaczką z Chałup. Sama wychowywała troje dzieci i musiała mieć twardą rękę.
– Czy kolejne wyjścia były łatwiejsze?
– Stopniowo tak. Po jakimś czasie, będąc na urlopie, otrzymałam telefon od pani Basi. Odebrałam go z niepokojem, a pani z radością mówi mi, że tego dnia mama chciała iść na spacer! Więc ona szybko, by mama się nie rozmyśliła, wsadziła ją na wózek. Poszły do kościoła, nad morze i dalej by chodziła, tylko pies już nie dawał rady! Ha, ha! Potem wychodziłam z panią już bez sprzeciwu. Te godziny, które spędzałam z panią Olą, to było święto dla jej córki. W tym czasie miała wolne, mogła sobie wstawić pranie, czy robić cokolwiek innego. Na spacerze jadłyśmy gofry, smażone ryby, mierzyłyśmy kapelusze słomiane na straganach, chodziłyśmy do kościoła – pani kiedyś śpiewała w chórze kościelnym. Jak wracałyśmy niekiedy czekały na nas naleśniki. A wszystko to w atmosferze radości, święta.
– Widzę, że pani Basia była bardzo wdzięczna.
– Oj tak! bardzo się cieszyła. Niestety pani Ola zachorowała na covid. To była końcówka pandemii. Dziś z dystansu myślę, że te kilka miesięcy spędzonych z nią dało jej wiele radości. Czuła się szczęśliwsza niż przez lata siedzenia w fotelu. Bardzo mi pani Ola zapadła w pamięć. Były to początki mojej pracy jako opiekunki, a pani była moją trzecią podopieczną, która zmarła w ciągu kilku pierwszych miesięcy. Było to dla mnie bardzo trudne przeżycie.
– Zapewne. Takie wydarzenia w nas dużo zmieniają. Ale też samo obcowanie z ludźmi, którymi trzeba się opiekować, również sporo uczy. Czy pamiętasz innych podopiecznych, może sytuacje, które nauczyły Cię czegoś ważnego, pozwoliły Ci coś odkryć?
– Oj tak. W tej pracy w ciągu dwóch lat nauczyłam się bardzo wiele. Ba! Moje życie zmieniło się o 180 stopni. Zdarzają się osoby o trudnym charakterze. Opiekowałam się samotnym panem, który właśnie taki był. Do tego był tzw. twardym mężczyzną, co to nigdy nie płacze, ze wszystkim i w każdej sytuacji sobie radzi i Kaszubem z czarnym podniebieniem – jak to się mówi. Na to wszystko pojawiłam się ja – delikatnie, miło z nim rozmawiając… a tu szok! On był nieprzyjemny, szorstki. Zdarzyło mi się wtedy w kącie uronić łzę. Ale z czasem nauczyłam się twardo z nim rozmawiać, narosła mi gruba skóra. Zaczęłam mówić mu, co ja sobie myślę o tym, czy owym jego zachowaniu, powiedzeniu. I dobrze mi to zrobiło, to stawianie granic. Dorosłam do tego.
– Wymagało to od Ciebie zapewne niemałej pracy.
– Tak. To był ogromny wysiłek. Dla naszej relacji, to był strzał w dziesiątkę. Zorientowałam się, że jemu jest trudno znosić chorobę, ograniczenia ruchowe, nie mówiąc nawet o akceptacji tego stanu. On potrzebował osoby, która nie będzie się nad nim użalała, a pozwoli mu poczuć się zdrowym, a przede wszystkim potrzebnym człowiekiem. Kiedy gotowałam dla niego obiad, przynosiłam mu składniki, by je sam przygotował tak, jak lubi. A potrafił znakomicie gotować. Nauczyłam się bardziej doceniać to, co mam. Potrafię cieszyć się z ulotnych chwil, z drobiazgów, że mam zdrowe dzieci, co nie jest taką oczywistością.
– Może jest coś szczególnego, o czym chciałabyś jeszcze powiedzieć?
– Chcę wspomnieć o pewnej sprawie. Dzięki tej pracy przełamałam lęk przed jazdą do Gdyni.
– To mnie zaskoczyłaś!
– Nie wiesz, jak wiele jest osób mężczyzn i kobiet, które boją się wyjechać z naszych powiatowych dróg do Trójmiasta. To nie jest takie łatwe, poruszając się ciągle po naszych powiatowych drogach, wyjechać nagle do Gdyni na dwupasmówkę. To z mojej strony jest przekraczanie granic, z czego jestem niesłychanie dumna. Pewnego razu miałam jechać służbowo do Gdyni. Bałam się okropnie – kiedyś miałam niebezpieczną sytuację i to we mnie siedziało. Wtedy mój mąż, widząc jak się stresuję, pojechał ze mną jako pasażer, by w razie czego mnie wesprzeć, pomóc mi.
– No, no… to pięknie! I dziś już nie czujesz tego lęku?
– On jest, ale mniejszy. Już mnie nie paraliżuje. Natomiast za każdym razem przygotowuję sobie drogę, analizuję ją, sprawdzam wszystkie możliwości, skróty itd. Jestem świadoma, że mogę stwarzać zagrożenie na drodze, choć nie jestem też najgorszym kierowcą. Muszę być odpowiedzialna, tym bardziej, że czasem wiozę niepełnosprawne dziecko na wózku.
– Jestem pod wrażeniem Twoich refleksji. Wiem, że możesz opowiadać tak jeszcze długo. Na pewno masz w zanadrzu wiele interesujących opowieści. O wszystkich nie damy rady wspomnieć. Podziwiam rozwój jaki przeszłaś. Dziękuję Ci za rozmowę!